Mam takie marzenie, żeby zagrać Ofelię – Krzysztof Globisz

0
1298

Kilka lat temu zobaczyłam żywego aktora z bardzo bliska, ale nie w teatrze, tylko omal mnie ten aktor nie przejechał.
Krzysztof Globisz:
 Czym?
Rowerem. Już myślałem, że samochodem. (śmiech)
Dlaczego taka gwiazda jak Pan jeździ na rowerze?
No jakże? Właśnie dlatego, że taka gwiazda jeździ na rowerze. Poważnie, rower jest najlepszym środkiem lokomocji w Krakowie. Jest najlepszym transporterem, bo jest najbezpieczniejszy. Szczególnie pod tym względem, że wszędzie dojadę na czas. Wiem ile mi zabiera każda droga. Rower jest taki optymalny, nie męczę się na nim, jadę dosyć sprawnie i szybko do pracy. Poza tym, to jest taki rodzaj mojego wkładu w rozwiązanie kwestii samochodowej w mieście. Swoim samochodem, na ile mogę, nie zaśmiecam. Rower jest zdrowy. Przesiedliśmy się z koni na rowery. A przynajmniej ja się przesiadłem.
A jak u pana z tramwajami?
Lubię jeździć tramwajami, tylko nie mam gdzie. Obszar, w którym się poruszam, to okolice kina Kijów, bo tam mniej więcej mieszkam, PWST czyli na Straszewskiego, Teatr Stary czyli na Rynek czy Plac Szczepański.
W pytaniu o tramwaje jest mały podtekst.
A jaki?
Jako aktor musi się Pan dobrze prezentować i musi Pan być grzeczny, ale ponoć czasem Pana kusi, że może by tak pojechać bez biletu…
Był taki czas, że miałem ochotę jeździć bez biletu. Krótko mówiąc, bycie osobą znaną ma swoje dobre i złe strony. Powoduje, że człowiek na pewne rzeczy nie może sobie pozwolić. Ludzie, którzy mnie znają, mogą zinterpretować moje zachowania na ulicy, w sklepie, tak jak mnie znają. To znaczy wiedzą, że jeżeli coś mówię pod nosem, to powtarzam tekst, a nie jestem chorym umysłowo, który teraz złapał okropny okres i traumatycznie mówi do siebie. Był taki moment, że jeździłem bez biletów, prawda. Przemyślałem to: szkoda mi czasu na kupowanie biletów. Lepiej mi raz wpaść, zapłacić karę, ponieważ ona dokładanie pokrywa cenę wszystkich niekupionych biletów. Zawsze było tak, że powinienem zapłacić za bilety trzydzieści złotych, a płaciłem kary sto. Zostałem ukarany i wyrównałem rachunki za bilety. Proszę mi wierzyć, to było dawno. Wtedy nie byłem żadną osobą publiczną, nie byłem jeszcze prorektorem szkoły. Natomiast wtedy, kiedy takich praktyk się imałem, to kilka razy mnie złapano i naprawdę jestem „na zero” z MPK.

Kilka razy mnie złapano i naprawdę jestem „na zero” z MPK

Rozumiem, że Krzysztof Globisz zanim został Aniołem był taki trochę mniej grzeczny.
Nie, myślę, że to już było w okresie anielskim (śmiech).
Pan ma teraz taki anielski wizerunek, ale grywał Pan też role trochę gorszych postaci.
Tak. Takich zagrałem dużo więcej, anioła zagrałem tylko dwa razy. Ról bandytów, diabłów zagrałem kilkanaście. W moim wykonaniu przewaga zła nad dobrem jest zdecydowana. Mówię oczywiście o rolach, nie o życiu. Ja pokazuję złe role. Skuteczność polega na tym, że człowiek wyznacza sobie cel i ten cel jest nadrzędny, do niego się dąży. Na przykład, po to, by pokazać zło i powiedzieć: „właśnie tak nie powinniśmy”. Czyli ja składam się na pewnym ołtarzu ofiary: „patrzcie jaki jestem zły, obyście tak nie robili”. Ten cel jest najistotniejszy.
Więc chodzi o ludzki wymiar tych ról?
Myślę, że tak. Tak.
Jest taki „szatan”, którego chciałby pan zagrać? Ma pan na niego jakiś pomysł?
Nie wiem. Zależy jakby do tego podejść. Jeśli brać pod uwagę literaturę klasyczną, to jest jeszcze paru takich potworów zapisanych. Ryszard III, Hitler, Stalin. Można by jeszcze ich zagrać, ale ja bym bardziej się zastanawiał nad tym, jak tropić takie zło, które jest obok nas, tuż-tuż. Mógłbym zagrać dziadka, ojca, wujka w jakiejś rodzinie, którą krzywdzę. Tak, jeżeli by to pomogło czemuś, jeżeli miałoby taki leczący sens, to tak. To nie musiałoby być nic z literatury wielkiej, choć i tam są takie pokłady.
Byłby Pan gotów zagrać ojca w patologicznej rodzinie w sztuce, którą napisał student?
Oczywiście, że tak. Gdyby to student napisał, to nawet musiałbym zagrać, dlatego, że ja popieram ich działalność. Zrobiłbym to dla ich rozwoju, w ramach pracy nad nimi.

W wielu wywiadach  i komentarzach – również pańskich studentów – pojawia się taka opinia, że pan pomaga. To w tym środowisku wydaje się takie egzotyczne.

Myślę, że to nie jest takie egzotyczne. Przychodzi taki moment agresywnej walki, ale nie mówię tego o sobie teraz, bo to już jest poza mną. Bo z kim się mam ścigać? Nie ze studentami przecież. Nie chcę powiedzieć, że nie mam się z kim ścigać o role, ale w pewnym sensie taka jest prawda. Ja mogę tylko robić wszystko jak najlepiej, a młodym studentom pomagać, po to, żeby oni wychodzili na swoje. Patrzę sobie na film „Wojna polsko-ruska”. Widzę Sonię Bohosiewicz, Romę, bezpośrednio ich nie uczyłem, ale traktuję je jak swoje studentki. Jak widzę Madzię Czerwińską, Michała Czarneckiego w takich rolach, to jaka może być dla mnie większa radość?
Teraz było w panu coś takiego, czego czytelnicy nie zobaczą. Jak ich Pan liczył to wyglądało to, jakby ich pan widział przed sobą.
Ja ich muszę policzyć, bo jeszcze są inni, których mógłbym wyliczyć, więc tak ich musiałem trochę szybko posegregować (śmiech). Mówiąc o tym filmie – cóż jest bardziej przyjemnego dla kogoś, kto tych ludzi zna, miał na nich wpływ? Na dwójkę bezpośredni. Co dla mnie jest ważniejsze, niż radość z tego, że im dobrze idzie? Akurat mówię o trzech dziewczynach, które nie mogą dla mnie stanowić zagrożenia jeśli chodzi o role, chyba, żebym zapragnął zagrać Ofelię. A ja mam takie marzenie, żeby zagrać Ofelię.
A coś więcej o tych marzeniach?
(śmiech) Nie, nie. To mój projekt wewnętrzny. W momencie, kiedy będę miał własny teatr, to wtedy zagram Ofelię, ale nie chcę mówić, kto by zagrał Hamleta, bo by się Pani zdziwiła jakimi tropami idą moje myśli o teatrze współczesnym.
Pański głos ma moc, jest słuchany.
Bardzo się tym martwię (śmiech).
Dlaczego?
Bo ja czasami wypuszczam taki głos, którego potem żałuję.
Jakieś przykłady?
Nie, po prostu jak mówię, to kieruję się jakąś emocją, w związku z czym coś co mówię dzisiaj, niekoniecznie bym powiedział jutro.
Jeśli chodzi o pański głos, to czasami spełnia on trochę funkcję rozrywkową, jak było to w przypadku Klary Weritas, bo tam chodziło o to, żeby się pośmiać. Czy chciałby Pan, żeby ludzie posłuchali jakiejś konkretnej książki w pańskiej interpretacji?
Ja cały czas marzę aby przeczytać „Małego Księcia” Saint-Exupery’ego. Ta książka cały czas za mną chodzi, jest moim przyjacielem, co jakiś czas robię sceny z tej książki, czytam ją. Uważam ją za mądrą książkę, a równocześnie prostą, bolesną, śmieszną. Taką książkę chciałbym przeczytać.
A coś najważniejszego z tej książki?
Tam jest bardzo wiele ważnych rzeczy. Takie jest tam zdanie: „Świat łez jest taki dziwny”. Ja wiem, czy to jest najważniejsze z tej książki? Na pewno nie, bo tam jest tak dużo rzeczy równolegle ważnych. Książka ta jest tak piękna, że trudno wybrać.
Pan kiedyś powiedział, że te łzy leją się ciągle. Skąd to się Panu wzięło? Odnosi się jakoś do tego Małego Księcia?
No bo się leją (śmiech). To są dość smutne refleksje. Świadomość pobytu na ziemi jest marna, mizerna i taka krucha, taka beznadziejnie nic nie wnosząca. Nie bez powodu w człowieku Pan Bóg zainstalował fontanny łez. To przecież nie jest tylko problem fizjologiczny, żeby oczy nie zasychały. Po co łzy? Po to by człowiek mógł się oczyścić i odpocząć od bólu. Jak się wypłacze człowiek, to jest zmęczony i mówi: „a już sobie załatwiłem, wypłakałem się, już mi jest dobrze”. Tak samo jest też przecież śmiech po coś. Każda rzecz, która jest w nas, ma jakiś sens. Nie tylko sens fizjologiczny, ona ma służyć jakiemuś naszemu uwolnieniu. Te łzy są takie. Ich więcej dostrzegam niż śmiechu. Mówię, że tak jest i dowody na to mam.
Pan pozwiedzał, że wszystko jest po coś. Angażuje się Pan w takie rzeczy jak na przykład Marsz Nadziei i Życia, gdzie obsadza się pan w trudnej roli, czytając zapiski ludzi, którzy chorują i to często śmiertelnie. Po co pan to robi?
Te zapiski, o których pani mówi, są zapiskami pewnej nadziei. Nawet jeżeli w nich dominuje pewność śmierci, to równocześnie, gdzieś jest zapisana nadzieja. Cały sens polega na tym, żeby umieć znaleźć jakąś nadzieję, nie na siedemdziesiąt lat pobytu na ziemi, ale na wytłumaczenie swojego sensu, po co jestem tu. Jeżeli to ma być tylko te siedemdziesiąt, osiemdziesiąt lat, to właściwie nie rozumiem dlaczego zabronione jest samobójstwo. To na prawdę byłoby bez sensu. Czyli istnieje jakiś dalszy ciąg w tych listach, które czytałem, jest tam zapisana nadzieja na dalszy ciąg.
Jaki jest Pana ciąg dalszy na dziś?
Mam jeszcze trochę pracy, muszę sobie przypomnieć „Makbeta”, obejrzeć spektakl dyplomowy, który będzie miał odbiór dzisiaj. Także jeszcze troszkę pracy mam.
A czego by Pan sobie życzył na przyszłość, na ten najbliższy rok?
Czego bym sobie życzył? Bardzo prostych rzeczy. Życzyłby sobie zdrowia, co jest oczywiście najbardziej trywialne i nie ma w tym żadnej oryginalności. Ja po latach pracy i trzaskania sobą o deski sceniczne zaczynam to odczuwać. Rozumiem również, że z każdym kolejnym rokiem będę odczuwał to mocniej.
Gdzie by pan był dzisiaj, gdyby pana nie było w teatrze?
Dzisiaj nie byłem w teatrze, bo jestem tutaj [na PWST – przyp. red.].
Ale mnie chodzi o taki szerszy sens. Co by pan robił, gdyby nie był pan aktorem?
A, to o to pani chodzi. Ja sobie tego nie wyobrażam, co bym robił dzisiaj. Wierzę w taką rzecz – to być może zabrzmi bardzo próżnie – że Pan Bóg, niezależnie jak wygląda i kim jest, dobrze wie do czego ma ludzi. To jest bardzo próżne, ja sobie zdaję sprawę. Pewnie nie byłoby mnie na świecie, gdybym nie mógł być aktorem.
Cudowna jest w panu ta pewność.
(śmiech) Właściwie to jest bezradność, gdybym nie mógł być aktorem, to nie mógłbym być nikim innym. Byłbym nikim, a tak jestem kimś na tym polu potrzebnym, a chcę być potrzebny.
Ja myślałam, że opowie mi pan coś o chemikach.
Ale nie no, wie pani, to była taka sprawa, że ja chciałem iść na studia chemiczne, bo mi się podobały. Co mi się podobało? Chemia jest niezwykle efektowną nauką. Skończyłem chemię na poziomie liceum, moja wiedza się tutaj zamyka, więc wszystko co tu teraz powiem nie może podlegać jakimś ocenom przez chemików na przykład. Jeśli dodam to do tego, to powstanie taki kwas, a on się może tak i tak zachować w danych sytuacjach. Może wybuchnąć, może pięknie spłonąć takim seledynowym płomieniem, a może zrobić coś jeszcze innego. W związku z tym, ta sytuacja mnie na pewno bardzo bawiła, to był rodzaj takiej fascynacji na poziomie licealnym, kogoś, kto nagle myślał o tym. Wybito mi to z głowy, ze względu na moje zdrowie, bo miałem astmę młodego człowieka, bo to jest taka astma, z której się wyrasta. Teraz jej nie mam, ale wtedy było zagrożenie, że mogą się pojawić alergiczne kłopoty. Wybito mi to z głowy, ale to jest świat, który ja bardzo lubię. Dzisiaj bym się bał kupić małego chemika, mógłbym wysadzić dom w którym mieszkam. (śmiech)
Jak pan opowiadał o tym wlewaniu, kombinowaniu i wybuchach, to sobie pomyślałam, że to jest świetna metafora pańskiej gry.
No, tak, właściwie coś w tym jest. Połączyć ze sobą rzeczy, których się nie powinno łączyć i wychodzi z tego coś, co jest absolutnie trzecią jakością. Nie znaczy to gorszą czy lepszą, ale kompletnie inną. Tak te role powstają, to się nie zmieniło. Podświadomie taka jest ta moja cała chemiczna działalność.
Życzę panu, żeby jej było jak najwięcej. A na zakończenie, chciałabym pana poprosić o życzenia na 2010 rok dla naszych czytelników. Tylko dla nich, żeby się poczuli tacy wyróżnieni przez swojego Anioła.
Czego ja mogę życzyć Małopolanom? Żeby uregulowali sprawy gruntowe, żeby wszystkie grunty były ich własnościami, żeby wzięli w swoje ręce to miasto i region, i ukochali jeszcze bardziej niż kochają, żeby nie bali się tego, że coś trzeba zrobić samemu, żeby nigdy nie byli samotni, żeby mieli sąsiada, żeby go nie gonili, tylko, żeby się z nim zaprzyjaźnili. Żeby, żeby co jeszcze? Żeby smutek wypędzili, żeby była radość i zdrowie w kolanach.
Rozmawiała Agnieszka Całek