Bóg, honor, obiad

0
864

Jesień i zima w mieście mają swoje nieopisane dotąd uroki. Po spędzeniu paru kolejnych popołudni na ławce w miejskiem parku, mogę oznajmić wszystkim socjologom – znalazłam najlepsze miejsce na przeprowadzanie dyskretnej obserwacji całej gamy zachowań społecznych. W moim przypadku – również mimowolnej. Bardziej niż przyniesione lektury, moją uwagę przykuwały malownicze grupy rodziców i ich pociech baraszkujących na pobliskim placu zabaw. Szczególne zainteresowanie wzbudził we mnie widok około trzydziestoletniej mamy dwójki dzieci, z poświęceniem wcielającej się w rolę bladej twarzy w zabawie w Indian. Elegancka garsonka kobiety z każdym kolejnym etapem „przywiązywania do pala” i „skalpowania” traciła na biurowym charakterze. Realizm sceny psuł nieco rekwizyt w postaci laptopa – dzielna mama koncentrowała się równie mocno na wydawaniu konających jęków, jak i na ostatnich notowaniach giełdowych (akurat udało mi się podejrzeć). Przechodząc obok puściłam żurawia w wypchaną torbę przy nogach bizneswoman – rukola i mascarpone. Rodzinę czekał niewątpliwie obiad po włosku.
Anonimowa przodowniczka pracy na polu zawodowym i rodzicielskim stanowi jednak osobną  kategorię Superwomen. Być może dołączy do niej kiedyś moja dobra koleżanka, która przy każdym   spotkaniu kwili do swojego latte – Gdybyśmy byli małżeństwem, na pewno bym się z nim rozwiodła. – Ta paradoksalna uwaga dotyczy partnera Ani, nie dorastającego jej do pięt pod względem ukończonych fakultetów, znajomości języków i nabytego doświadczenia zawodowego. Dodatkowo, od momentu wspólnego zamieszkania, zmienił się w niereformowalnego macho. To taka odmiana mężczyzny, który po dwóch dniach braku domowego obiadu umiera. Albo robi awanturę. – Uwielbiałam dla niego gotować i właściwie to tak go do siebie przekonałam. Przez żołądek do serca i inne babcine mądrości. Ale codziennie?!? – pyta retorycznie. Zostawić go nie chce, bo jak mówi, „to chyba jednak nie jest na tyle poważny powód”.
A ja zawsze w tym momencie widzę przed oczami moją ciocię – typową kurę domową, której poświęcenie dla sprawy „Bóg, honor, obiad” jest  zdecydowanie ponad statystyczne. Z szóstką dzieci nie zdążyła zrobić ani jednego fakultetu, ale pomimo tego zna się na wszystkim. Wie, jak wymienić korki i pozbyć się faraonek. Każdy jej dzień wygląda tak samo i kręci się wokół kuchni. Choruje na serce, ale pomimo tego potrafi spędzić pół nocy smażąc powidła i przygotowując weki. Nawet gdyby w Polsce rządziła Manuela Gretkowska i obligatoryjnie wprowadziła pensję dla gospodyń domowych, ciocia prędzej zjadłaby kuchenny zydelek niż przyznała, że jest wykorzystywana. To jest dopiero siła tradycyjnego wychowania.
Dziewczyny, zapomnijcie o wszechstronności! W dzisiejszych czasach to nie cnota, ale najprostsza droga na oddział intensywnej terapii.