Trudno jest pogodzić się z tym, że osoba, z którą przeżyło się tyle lat, odeszła na zawsze. Ciężko odzwyczaić się od strojenia obiadu dla dwóch osób, od wołania na kolację, od wrażenia, że lada chwila znowu się zobaczymy. Dopiero śmierć Józia uświadomiła mi, jak bardzo się ze sobą zżyliśmy i jak bardzo go kochałam. Uświadomiła mi również jeszcze jedno: że sama też już nie jestem młoda i że niedługo przyjdzie na mnie pora. Mój syn i synowa pomogli mi wrócić do normalności. Często przychodzili w odwiedziny z dziećmi, dzwonili, pytali, czy czegoś mi nie potrzeba. Niedługo po pogrzebie zaproponowali, abym się do nich przeprowadziła. Mówili, że nie będę tam taka samotna, że przecież mają duży dom, że boją się, o mnie, żeby jakieś bandziory nie zrobiły mi krzywdy. Zgodziłam się. Nadeszły święta Bożego Narodzenia. — Długo szukaliśmy prezentu, który mógłby Cię ucieszyć, ale jakoś nic nie wydawało nam się odpowiednie — mój syn podszedł do mnie i objął swoimi ciepłymi dłońmi moje ręce. — Odkąd zmarł tata nigdzie nie wyjeżdżałaś, a przyda Ci się trochę odpoczynku od nas i od dzieci. Dlatego wykupiliśmy dla Ciebie wczasy w sanatorium w Krynicy Górskiej — powiedział.
Turnus rozpoczął się w połowie stycznia. Ośrodek był nowy, pokoje bardzo ładne, a pracownicy uprzejmi. Już pierwszego dnia poznałam wszystkich na wieczorku zapoznawczym, ale oczywiście zapamiętałam tylko tych, z którymi rozmawiałam dłuższą chwilę. Miło było pobyć wśród rówieśników. Czas szybko zleciał na zabiegach, zajęciach artystycznych i rozmowach z nowymi znajomymi. Na tydzień przed końcem turnusu zorganizowano dla nas kulig. Pamiętam, mróz wtedy dobrze trzymał, ale pogoda była piękna: świeciło słońce i krajobraz dookoła ośrodka wyglądał wspaniale. Tak zapatrzyłyśmy się z moją współlokatorką Marysią w te góry pokryte śniegiem góry, że nim się spostrzegłyśmy, wszyscy już byli na wozach. Marysia, jako że była bardziej korpulentna, usiadła po tej stronie, po której było więcej miejsca, ja zaś przycupnęłam koło wysokiego, ubranego na biało mężczyzny. Drzwiczki zabezpieczające z trudem się domknęły. Furman zabronił mi opierania się o nie, bo mogłabym wypaść. Ale w tej sytuacji trudno byłoby nie opierać się o nie. Ruszyliśmy. Konie biegły coraz szybciej, wiatr wiał leciutko, a ludzie zaczęli gwarzyć wesoło. Rozmarzyłam się. Poczułam się, jak młoda panienka, jak wtedy, gdy jeszcze w technikum jeździliśmy na kuligi. Wydawało mi się, że za bardzo pcham się na tego mężczyznę, który siedział koło mnie, więc przechyliłam się trochę w stronę drzwiczek. I wtedy właśnie się otwarły. Przeważyło mnie tak, że wypadłabym z wozu, Marysia zaczęła krzyczeć, poczułam jak spadam i jak nagle coś ciągnie mnie z powrotem i trzyma. Woźnica zahamował. Wszystko to stało się dosłownie w oka mgnieniu. Powstało ogólne zamieszanie, inne wozy też się zatrzymały, zbiegli się pracownicy. Po jakimś kwadransie, gdy już każdy zdążył zapytać, czy nic mi się nie stało, ludzie wrócili tam, gdzie wcześniej siedzieli, z wyjątkiem Marysi, która zmusiła mnie, żebym usiadła na jej miejscu, a sama przeniosła się na inny wóz. Ponownie ruszyliśmy. Popatrzyłam przed siebie. Dopiero wtedy do mnie dotarło, że naprzeciwko siedzi mężczyzna, któremu zawdzięczam zdrowie, a może i życie, a ja nawet mu nie podziękowałam. Jakoś tak dziwnie krępowałam się przy wszystkich. Dlatego postanowiłam podziękować później, na osobności.
Na jadalni podeszłam do stolika, przy którym siedział ten wysoki jegomość, który mnie uratował. Byłam trochę zawstydzona.
Wieczorem nie za bardzo miałam chęć pójść na kolację, bo wiedziałam, że mój wypadek będzie głównym tematem rozmów, ale przecież nie mogłam się chować. Na jadalni, podeszłam do stolika, przy którym siedział ten wysoki jegomość, który mnie uratował. Byłam trochę zawstydzona. — Wie pan, chciałam panu podziękować — powiedziałam nieśmiało. — Jaki pan? — obruszył się mężczyzna. — Sławek jestem, nie pamiętasz Haniu? Poznaliśmy się na początku turnusu. — uśmiechnął się. Nie pamiętałam, ale wstyd było mi się do tego przyznać. — A tak. Starość nie radość, jak to mówią, pamięć już płata figle — zagaił. — Usiądźże, tu zawsze są ze dwa wolne miejsca — wskazał na krzesło obok siebie. Usiadłam. Ale nie tylko tego wieczoru, następnego dnia też i jeszcze następnego i tak już do końca turnusu. Tak dobrze nam się rozmawiało. Sławek miał bardzo pogodne usposobienie i duszę młodzieniaszka. W ostatni dzień zapytał, czy może miałabym ochotę odwiedzić go we Wrocławiu, bo za tydzień ma imieniny i poznałabym całą jego rodzinę. Powiedziałam, że to chyba nie wypada. A on uśmiechnął się. — Haniu, w naszym wieku, gdy już bliżej niż dalej, to wszystko wypada. Nie po to Bóg daje długie życie, by człowiek marnował jego część i nie był szczęśliwy, przez to, że nie wypada — powiedział. Wzięłam sobie te słowa do serca. Rzeczywiście odżyłam przy Sławku. Za miesiąc się pobieramy.